Jeśli sportowcom życzy się połamania nóg, to podróżującym sportowcom można chyba życzyć pogubienia bagaży. Nam najwyraźniej ktoś tego życzył… A to był dopiero początek!
Wtorek, 27 marca 2018, Hiszpania
No, właściwie na początku to była przepierka na ostatnią chwilę – w końcu lecimy do kurortu, więc w brudnych ciuchach nie wypada paradować po hotelu, wszystko musi być na tip-top! W każdym razie po porannym treningu na basenie zabieramy się do pakowania. Do toreb, walizek, a nawet kartonów trafiają nasze zestawy startowe, cywilne (świeżo wyprane!) ciuchy i parę innych niezbędnych drobiazgów – w tym dwa rowery.
Wyzwanie: rozparcelować wszystko tak, by waga walizki z rowerem i ciuchami nie przekroczyła 30 kg. Prawie jak wyjazd na wakacje! 😉
Nagle: mała panika. W trakcie pakowania gdzieś przepada jedna z toreb. Nawet nie chcemy mówić, co w niej było. Przyznamy się dopiero w pamiętnikach, które zostaną wydane co najmniej 20 lat po naszej śmierci 😉
Na szczęście szybko znajdujemy rozwiązanie awaryjne, potem jeszcze tylko wspólny dojazd z kadrowiczami na lotnisko w Barcelonie, pożegnanie, życzenia powodzenia od reszty ekipy i lecimy.
Środa, 28 marca, Egipt
W hotelu lądujemy o 4:30… To znaczy oczywiście wylądowaliśmy na lotnisku, dwie godziny wcześniej, ale tak się mówi 😉 No więc w hotelu lądujemy o 4:30, w łóżku pół godziny później. Darujemy sobie nastawianie budzika, więc budzimy się jak na sportowców przystało po 13:00. Obiad jemy na śniadanie i czujemy się prawie tak, jak ten człowiek z „Co mu zrobisz, jak mnie złapiesz”, co ma bardzo dobre połączenie i je śniadanie na kolację – tylko zupełnie na odwrót.
Pierwsze, co nas uderza, to temperatura. Praży niemiłosiernie. Postanawiamy jak najmniej wychodzić na zewnątrz w największy upał, sooooolidnie się nawadniać i odpoczywać w klimatyzowanym pokoju. Tylko bez przesady, przez klimę można łatwo złapać jakąś infekcję.
Poznajemy też pana animatora, którego nie będziemy mogli się pozbyć przez cały pobyt. Co i rusz proponuje nam hotelowe atrakcje: aerobiki, gimnastyki, siatkówkę… Może gdybyśmy dali się skusić, ale narzucili własne tempo, to by już nas nie zapraszał? 😉 😉
Czwartek, 29 marca
W Egipcie jesteśmy pierwszy raz. Nie odkryjemy chyba Ameryki pisząc, że jest tam cieplej, niż w Hiszpanii? Dla nas chyba nawet trochę za ciepło, chociaż Kazik uznaje, że należy wykorzystać warunki do podłapania opalenizny i buntuje się przeciw kremowi z filtrem. Ale już niedługo z jakiegoś powodu zmieni zdanie 😉
Zmieniamy też zdanie o hotelu: kiedy rezerwowaliśmy wyjazd, wyglądał całkiem całkiem, ale na miejscu okazało się, że zamiast czterech gwiazdek miał trzy, a zasłużył sobie może na jedną. No ale jesteśmy zaprawieni w bojach, jedyne, co nam naprawdę przeszkadza to to, że klima napędzana jest chyba silnikiem od traktora, tak hałasuje.
Na szczęście jedzenie jest przyzwoite, chociaż niespecjalnie możemy się nim nacieszyć: w obawie przed „zemstą faraona” nie jemy przed startem niczego, co mogłoby ją na nas sprowadzić, czyli surowych warzyw i owoców, a zęby myjemy wodą mineralną. Jak burżuje ;-), ale kilka godzin na sedesie nie znajduje się na liście zaleceń w podręcznikach Bezpośredniego Przygotowania Startowego 😉
Ale bardziej serio: to niby drobiazg, ale nie po to się tu tłukliśmy i nie po to trenowaliśmy, żeby ryzykować, że całe przygotowanie weźmie w łeb no przez tę, ten… żołądek.
Piątek, 30 marca
Kazik jednak daje się przekonać do kremu UV i kupuje sobie taki z filtrem 50. Sądząc po tym, jak będzie wyglądał już po sobotnim starcie, być może nie był to jednak filtr, ale samoopalacz, skracający czas opalania o 50% 😉
Sobota, 31 marca
Start w Sharm El Sheikh ATU Sprint Triathlon African Cup
Wreszcie jest – nasz pierwszy wspólny start w tym sezonie w międzynarodowych zawodach. Nawet nie tylko w tym sezonie, bo to przecież pierwszy start Kazika w międzynarodowej imprezie od kontuzji przed dwoma laty.
Zgodnie z nazwą zawodów, startujemy na dystansach sprinterskich. Chociaż w sumie nie jest to może tak super-oczywiste, bo zgodnie z nazwą powinniśmy właściwie startować w Afryce, a jesteśmy przecież po wschodniej stronie Kanału Sueskiego, czyli w Azji 😉
W każdym razie zaczynamy wcześnie: Hania o 7:50, Kazik o 9:15, ale słońce już grzeje bez litości. Na szczęście grzeje równo dla wszystkich, więc dajemy radę 💪 i jak już zapewne wiecie z relacji na Facebooku, zajmujemy miejsca w czołówce: Hania mija linię mety na 5. miejscu, Kazik na 16 (facetów było więcej :-)). Miejsca są dobre, a co jeszcze ważniejsze – wiemy, co robić, żeby je poprawić w kolejnych imprezach.
Sobota, 31 marca. Wreszcie możemy odpocząć…
…i zjeść coś więcej, nie martwiąc się o klątwę faraona. W końcu jesteśmy już po robocie, a w dodatku jest weekend 😉 Tak więc krótkie rozpływanie w morzu, owoce i sałatki (wreszcie!), krótka drzemka i możemy ruszać na miasto z resztą ekipy! 🙂
Niedziela, 1 kwietnia, dzień
Żadne z nas już chyba nie pamięta, kiedy ostatnio spędziliśmy Wielkanoc z rodzinami. Tym razem świąteczne śniadanie mamy w wydaniu egipskim: sałatki skomponowane z dostępnych warzyw, jajko w postaci omleta i egipskie odpowiedniki babki i mazurka. No, może nie odpowiedniki – po prostu jakieś słodycze… I falafel – to chyba zamiast kiełbasy, bo ani jej nie przypomina, ani nie jest z mięsa 😉
Niedziela, 1 kwietnia, noc
Cóż, byliśmy przekonani, że skoro wylot z Egiptu mamy 2 kwietnia w nocy, to będzie to 2 kwietnia w nocy. Czyli noc z 2 na 3 kwietnia.
No jakby to powiedzieć…
Półtorej godziny po tym, jak skończyła się niedziela – telefon! Recepcja informuje nas, że transfer na lotnisko już czeka.
Jaki transfer?! Przecież to dopiero następnego dnia, recepcja coś pomyliła, my przecież nawet jesteśmy już poumawiani na treningi z pozostałymi kadrowiczami w poniedziałek. Każemy więc kierowcy jechać, ale zanim oczęta nam się ponownie zamkną, jedno z nas sięga leniwym ruchem po bilety, tak na wszelki wypadek, i…
Wystrzeliwujemy z łóżka jak petardy, w 15 minut pakujemy dwa rowery i wszystkie graty do toreb i walizek i dziękujemy losowi, że kierowca jednak nie dał się nam przekonać, że to my mamy rację i poczekał na nas.
Przez całą trasę drżymy, czy zdążymy, ale na lotnisku okazuje się, że nasz samolot ma godzinę opóźnienia. Szczęście? No chyba!
Podsumowanie sportowe
Na sam koniec napiszemy, co powiedzielibyśmy dziennikarzom, gdyby zaraz po zawodach wzięli nas do jakiegoś reporterskiego stolika i zapytali, jak oceniamy swoje starty.
Hania:
Jestem bardzo zadowolona ze startu. Od początku skupiłam się, żeby złapać „mocne nogi” na pływaniu, żeby schować się od fal i utrzymać grupę. Szczęśliwie dla mnie dystans rozegrano na dwóch pętlach pływackich (to rzadkość w sprincie), dodatkowo bardzo długo było płytko co pozwalało na długie wbieganie do wody (choć Kazik chyba oceni to inaczej ;-)).
Po pierwszej pętli byłam gdzieś na końcu czołowej grupy, podczas wbiegania na drugą pętlę zbliżyłam się do początku grupy, po czym umocniłam pozycję przed samym wybiegiem z wody. Mocny dobieg do boksu i na rowerze pojechałam w pierwszej grupie.
Szykowałam się na mocniejszą i bardziej szarpaną jazdę, ale okazało się, że dziewczyny zdecydowanie czekały na konkurencję biegową. Podczas jazdy były jednak momenty, gdy musiałam się mocno skoncentrować: na trasie miały miejsce dwie kraksy, a ja nie chciałam uczestniczyć w kolejnej. Po rowerze wiedziałam, że schodząc do boksu muszę być z przodu stawki… Niestety nie tyko ja o tym myślałam i do boksu zeszłam jako ostatnia z pierwszej grupy, ostatnia także wybiegłam na trasę biegową.
Te kilka sekund sprawiło, że straciłam „plecy” dziewczyn przede mną. Zbliżałam się do nich na biegu, ale nie do końca mogłam się wkręcić na najwyższe obroty. Jednak jestem bardzo zadowolona z piątego miejsca, bo pierwsze starty są zawsze trudne. Popełniłam jednak kilka błędów, ale wiem, nad czym pracować, by poprawić się w kolejnych zawodach.
Kazik:
To był mój pierwszy międzynarodowy start od dwóch lat po kontuzji i czułem nutkę zdenerwowania i adrenaliny przedstartowej. Ale nie mogłem pokazywać tego po sobie, bo Hania wtedy by się za mocno o mnie martwiła i nie skupiała na swoim starcie.
Jednym z celów, jaki zakładaliśmy dla tego startu, było pokazanie, na jakich elementach każde z nas musi się skupić. Nie zabrakło pewnych zaskoczeń. Na przykład nie obawiałem się roweru, gdyż czułem się przed zawodami naprawdę mocno, bałem się za to pływania. Tymczasem płynęło mi się bardzo dobrze, biłem się na bojach i przepychałem jak za dawnych czasów. Nawet to, że moi rywale mają dłuższe nogi, więc mogą dalej wbiegać do wody, mi nie przeszkadzało.
Mimo dobrego początku, popełniłem duży błąd właśnie na rowerze: zszedłem do drugiej strefy. Spadłem z pozycją i w efekcie schodziłem z roweru ostatni. A to problem, bo pierwsi z rowerami biegną na pełnej prędkości, a ci na końcu truchtają, bo robi się ciasno i tłoczno. Chwila nieuwagi kosztowała mnie 20-25 sekund i jakieś 4 pozycje na mecie.
Na biegu leciałem swoje, udało mi się wyprzedzić jeszcze 4 zawodników. W każdym razie cieszę się, że znów poczułem walkę i adrenalinę, jestem też zadowolony z tego startu. Działamy dalej!
Niestety, nikt nas nie wziął do reporterskiego stolika. Smuteczek… Ale co tam, winni wszelkich niepowodzeń zostali znalezieni, więc będzie już tylko lepiej 🙂 Sezon startowy uznajemy za rozpoczęty!